czwartek, 2 września 2010

Po dłuższej przerwie wracam do pisania.

Zabierałem się do tego od kilku dni/tygodni...co tylko świadczy przeciwko mnie. Dowodzi to również że jestem leniwy. Bardzo leniwy.
Wiele się działo w tym czasie. Stało się też najgorsze, o czym nie będę pisał. W cieniu tego wydarzenia spędziłem kilka dni w Szczawnicy z moją Lubą. Pozwoliło mi to zachować psychiczną równowagę i spokój umysłu.
W pierwszy dzień, zaraz po przyjeździe, byliśmy zmuszeni przeczekać w parku kilka godzin zanim nasz pensjonat rozpocznie dobę hotelową(nie sprawdziliśmy tego przed kupieniem biletów), ale opłacało się. Pokój był ładny, zadbany, łazienka czysta a aneks kuchenny(wspólny dla trzech pokoi) dobrze zaopatrzony.Po rozpakowaniu się poszliśmy rozejrzeć się po okolicy. Jednak po niezbyt długim czasie przegoniła nas burza(bardzo silna, prądu przez pewien czas nie było).
Widok na "wyspę" na Dunajcu przed burzą:
I po burzy:

Aha! Drodzy czytelnicy. Jeśli kiedykolwiek zobaczycie że z zalesionego zbocza góry unosi się biały dym, to nie znaczy że pali się las! Góry po prostu tak robią.
No więc we wtorek rano ruszyliśmy do Czerwonego klasztoru. Dwie godziny spacerkiem. Na miejscu nie byliśmy długo, bo wczorajsza burza i kilka chmur na niebie przeraziło mnie i skłoniło do szybkiego powrotu. Niestety niepotrzebnie. Żałuję tego, że nie zostaliśmy tam dłużej.
Na następny dzień tak bardzo bolały nas nogi, że zdecydowaliśmy się tylko na wypad do Leśnicy. Wcześniej wymieniliśmy złotówki na euro. Co prawda można płacić na Słowacji złotówkami, ale po kursie dużo wyższym niż w kantorach. Ten spryt nie przeszkodził nam zapłacić 4 euro za porcję knedliczków w pierwszej karczmie. Karczma ta była kilometr przed wsią, w miejscu z którego nie widać właściwej Leśnicy. Większość turystów poprzestaje na tej karczmie. Jakiś kilometr dalej jest karczma, w której za porcję knedlików liczą 2 euro...W czwartek postanowiliśmy jednak wejść na jakąś górę. Ruszyliśmy o 9 (z godzinnym opóźnieniem) na Palenicę. Kiedy już się tam wdrapaliśmy(aż tak męczące to nie było i czas wejścia był taki jak w przewodniku), kupiliśmy po kubku herbaty z cytryną. Jeszcze nigdy mi tak herbata nie smakowała.
Po pokrzepieni się ciepłym napojem ruszyliśmy dalej na Szafranówkę. A potem grzbietem Pienin dookoła Jarmuty aż do wsi Szlachtowa.
Następnego dnia trzeba było się spakować i wyjechać.
Czego mi brakuje? Wspólnych chwil...i gór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz